Korfu - znaczy szczyt, dzień 3

W poniedziałek postanowiliśmy połączyć przyjemne z pożytecznym. Wybraliśmy się na wycieczkę do Korfu - stolicy wyspy, po pierwsze, żeby ją zobaczyć, a po drugie, żeby wypożyczyć auto, które zarezerwowaliśmy tuż przed wylotem.

Z Paleokastritsy do Korfu zabrał nas autobus sieci GreenBus, który kilka razy w ciągu dnia pokonuje tę trasę. Rozkład jazdy najlepiej sprawdzać tuż przed wycieczką, bo jest on aktualizowany na stronie, lub po prostu przejść się na przystanek i zobaczyć czasy odjazdów  (https://greenbuses.gr/).

My ruszyliśmy z przystanku początkowego w Paleokastritsy, który znajduje się tuż przed główną plażą. Autobus jest dobrze zorganizowany, podróżni zajmują dogodne miejsca a Pan Ogarniacz w trakcie jazdy chodzi z sakiewką i zbiera opłaty. Podróż kosztowała nas EUR 2.5, więc bardzo przyzwoicie. W miarę jak jedziemy, autobus zaczyna się co raz bardziej zapełniać, do tego stopnia, że niektórzy pasażerowie nie mają miejsc siedzących, także jest swojsko i przytulnie. Czasem lekki dreszcz przechodzi po plecach, kiedy obserwujemy manewry kierowcy, mistrzowsko mijającego się z nadjeżdżającymi autami w miejscach zdawać by się mogło niewymijalnych. Po godzince drogi kierowca zostawia nas w centrum miasta, więc rozpoczynamy naszą przygodę z Korfu.

Lubię zaczynać poznawanie miasta od nazwy, to dla mnie trochę jak przedstawianie się, swego rodzaju powitanie:) Co Korfu mówi nam swoim imieniem? Według Wikipedii i innych źródeł, takich jak np. przewodnik Pascala Light, czy przewodnik Marco Polo, nazwa oznacza szczyt i miała być nawiązaniem do wzniesień, na których znajdują się twierdze w mieście. Wkrótce tym krótkim i dźwięcznym imieniem zaczęto nazywać całą wyspę, a trochę szkoda, bo oryginalna nazwa brzmi dużo bardziej poetycko. Nazwa Kerkira związana jest z jedną z historii mitologii greckiej, w której to Zeus zakochał się w nimfie - córce boga rzek i uprowadził ją na Korfu właśnie. Nazwa wyspy przejęła imię porwanej nimfy - Kerkiry właśnie.

Mając te przypowiastki z tyłu głowy, udajemy się do pierwszego ze wzniesień - czyli Nowej Twierdzy. Zaczynamy spacer niespiesznie, patrząc to na mapę, którą wręczył nam jakiś Pan pod autobusem, to na tę przewodnikową. Niewiele myśląc, postanawiamy się kierować bardziej na czuja, żeby nie iść z nosem utkwionym w mapie. Budowla szybko zaczyna być widoczna w prześwitach uliczek, a jednym z pierwszych jej elementów, który przykuwa naszą uwagę jest płaskorzeźba lwa ze skrzydłami.

Lew świętego Marka na ścianach fortu
Jak się później dowiaduję, to symbol Św Marka, któremu według przypowieści, kiedy przybył do Wenecji, ukazał się anioł i obwieścił, że Marek spocznie w tym miejscu. Wprawdzie pierwszym miejscem pochówku świętego była Aleksandria,  jednak ktoś zadbał, by przepowiednia się spełniła i po prostu wykradł szczątki świętego, który został ponownie pochowany w Wenecji, już w bazylice noszącej jego imię. Gdybyśmy znali tę historię w momencie zwiedzania, może zmotywowałaby nas ona do dalszej wędrówki wzdłuż murów, jednak targ i obietnica skosztowania soczystych owoców wygrały z architekturą. Skręcamy w wąską uliczkę i wchodzimy do innego świata. Stragany obficie obłożone warzywami i owocami bardzo kuszą. Mniej kuszą natomiast stoiska rybne. Choć rozmaitość owoców morza jest godna podziwu, to zapach naprawdę dobija w tak ciepły dzień. Straganiarze przekrzykują się po grecku, próbują nas zaczepiać. Nie musimy rozumieć, żeby wiedzieć, co do nas mówią. Co stragan, to lepsza promocja. Dajemy się skusić na soczyste pomarańcze od Pana, który wyjątkowo ładnie nas zapraszał i opuszczamy to zagłębie chaosu.

Mury nieprzystępnej twierdzy
Twierdza odgradza się od nas i od targu szczelnym murem, który wyraźnie dzieli przestrzeń na powietrze i kamień. Idziemy wzdłuż nieprzystępnych murów, czując się co raz bardziej mali przy skali fortecy i ... trafiamy do portu.





Widok lazurowej wody, bielących się masztów żaglówek i wielkich statków pasażerskich, a przede wszystkim wzgórza Albanii na dalszym planie, skutecznie sprawiły, że zboczyliśmy z trasy. Obserwacja drugiego brzegu z pomocą lornetki, niezliczone fotografie i napawanie się widokami, skutecznie odwodzą nas od naszego pierwotnego celu. Po drodze sprawdzamy jeszcze ceny rejsów na Paxos i kilka innych atrakcji, w razie gdybyśmy mieli potrzebę urozmaicenia sobie dnia. Z portu wypływają też rejsy na wyspę Vido - ulokowaną tuż przy porcie, którą przewodniki zachwalają jako ustronną i zaciszną. My jednak nie ufamy tym opisom i nie dajemy się skusić na rejs. Nasz spacer zakończył się w starym porcie, więc już nic nie stało na przeszkodzie, byśmy  mogli odwiedzić nową twierdzę. Chyba, że ...

... informacja, że nie można jej zwiedzać:/ Przez bramkę z zakazem wstępu widać nieco bardziej zarośnięte trawą przejścia a kiedy oddalamy się od budowli widzimy dużo potencjalnie niebezpiecznych i niezabezpieczonych miejsc. Pewnie oddanie terenu Twierdzy turystom oznaczałoby duże nakłady finansowe i stąd budowla pozostaje nieużytkowana.

Nie poddajemy się jednak. Skoro Nowa Twierdza nie chciała nas przyjąć, to zdobędziemy Starą. Rozpoczynamy niespieszny spacer uliczkami Korfu, zagapiając się co jakiś czas na pamiątki i co raz to nowe widoki. W końcu dochodzimy do placu Spianada, który tak wychwalają przewodniki i trzeba przyznać im rację. Przez moment czuję się jakbym wróciła do Turynu, na plac przed kościołem Gran Madre - arkady ciągnące się wzdłuż placu i ulokowane pod nimi kawiarenki a właściwie kafeniony, bardzo przypominają włoski styl. Obiecujemy sobie, że wrócimy tutaj na małe co nieco, a teraz misja przed nami.

Plac jest jednym z większych w Europie i stanowi część systemu fortyfikacji. Założenie było takie, że nawet jeśli wróg zdołałby przedrzeć się przez twierdzę, to znalazłby się na kompletnie odkrytym terenie, na którym stanowić miał łatwy cel. Przechodzimy przez Spianadę i jesteśmy już u stóp twierdzy. Tym razem wejście jest nie tylko dozwolone ale i płatne, więc zaopatrujemy się w bilet i zaczynamy podziwiać dzieło myśli inżynieryjnej i militarnej. Skala budowli, jak i solidność konstrukcji pokazują, jakie znaczenie miało miasto i całą wyspa dla ówcześnie rządzących Wenecjan. Strategiczne położenie Korfu, tuż u cieśniny Otranto łączącej Morze Jońskie z Adriatyckim sprawiło, że wyspa stała się łakomym kąskiem dla Imperium Osmańskiego. Z twierdzy rozpościerają się piękne widoki na wybrzeże, Albanię i w dali na kontynentalną Grecję.

Twierdza, widziana już ze środka
Latarnia na terenie twierdzy

Widok na miasto Korfu

Widok na przystań

Marcinowi urok tych widoków psuje nieco temperatura. Mimo, że słońce jest już odczuwalnie jesienne, to dla amatorów temperatur zdecydowanie umiarkowanych, nadal może się okazać za mocne. W poszukiwaniu cienia docieramy do bardzo ładnego fragmentu fortyfikacji, wprawdzie bez cienia ale tak jakby Marcinowi to na chwilę przestało przeszkadzać. Przed nami bieli się piękna grecka świątynia z frontonem z kolumnami w porządku doryckim. Przez chwilę prawie daję się nabrać, że to antyczne cudo, jednak różowa mgła szybko opada sprzed moich oczu. Widok niezmiennie cieszy, jednak widzę już bardziej współczesny sznyt budowli. Plac u podnóża fortecy ze świątynią naprawdę robi wrażenie. Jak się później dowiaduję to miejsce powstało z myślą o żołnierzach angielskich stacjonujących na wyspie, kiedy to Korfu przeszło pod protektorat imperium Brytyjskiego.

Światynia Świętego Jerzego
Już porządnie głodni kierujemy swoje kroki w wymarzone miejsce - Spianadę, żeby zamówić najlepszą ponoć w mieście kawę i może coś przekąsić:) Lądujemy w kawiarni Josephine i zamawiamy bardzo tutaj popularne frape oraz kawę po grecku, która jest odpowiednikiem naszej kawy po polsku, czyli po prostu parzonej i fusiastej:), a także naleśniczki z owocami, które nas trochę pokonały w późniejszym rozrachunku. Chłoniemy cień i widoki, zbieramy energię na dalszą część spaceru i zaznajamiamy się z przesympatyczną Panią kelnerką, która jak się okazało ma znajomych w Poznaniu i zamierza się tam wybrać w najbliższym czasie:) (Poznała, ze jesteśmy Polakami po akcencie - ech i na co mi się zdało to drylowanie fonetyki na anglistyce;)).

Wyruszamy w dalszą wędrówkę, idąc w górę pięknego placu. Szybko materializuje się przed nami pałac świętych Michała i Jerzego - neoklasycystyczna budowla z robiącą wrażenie kolumnadą. Marcinowi oczy zachodzą mgłą, od ilości zobaczonych kadrów, a mi na myśl ile ciekawych ujęć Marcin będzie mógł mi tam zrobić. Kiedy wchodzimy na poziom kolumnady, widok przechodzi nasze oczekiwania - ciepłe światło, wlewające się przez prześwity między kolumnami tworzy piękną przeplatankę we współpracy z cieniem. Perspektywa proporcjonalnie pomniejsza harmonijne kształty i tworzy idealną sytuację dla rysowników, czy fotografów.




Jak się okazuje, w budynku mieści się muzeum historii sztuki azjatyckiej, którego jednak nie odwiedzamy, nie bardzo muzealne z nas typy;). Jak się okazuje nieco później, pałac ten został zbudowany również w trakcie Brytyjskiego panowania na wyspie, w połowie XIX wieku, a piaskowiec do jego budowy sprowadzany był z samej Malty. Pałac ponoć stanowi częste miejsce sesji fotograficznych nowożeńców, my jednak nie spotkaliśmy żadnej pary.

Po wesołej sesji w półcieniach pałacu świętych Michała i Jerzego zaczęliśmy niespiesznie snuć się po mieście i jego licznych uliczkach. Stare miasto Korfu zostało wpisane na światową listę dziedzictwa UNESCO ze względu na wyjątkowość zabudowy, która dzięki wiekom weneckiego panowania zyskała specyficzny włoski charakter. Kto wybiera się na Korfu, przeglądając liczne strony poświęcone historii wyspy i stolicy na pewno natrafił na charakterystyczną białawą wieżę z czerwonawą kopułą wystającą ponad dachy innych zabudowań. To właśnie kościół poświęcony Spirydonowi - patronowi wyspy i zarazem świętemu, który wsławił się licznymi uzdrowieniami, wskrzeszeniami i wstawiennictwami. Spirydon według podań był prostym człowiekiem, wyróżniającym się serdeczną względem innych ludzi swoją postawą, dobrocią i uczynnością. Bóg wynagrodził go szczególnym darem - umiejętnością uzdrawiania, a nawet wskrzeszania.

Starając się obejść kościół świętego Spirydona trafiamy w małą uliczkę, w której kuszą nas lekko uchylone drzwi otwierające przed nami pomieszczenie pełne drewnianych figurek. Okazuje się, że trafiamy do warsztatu, w którym, jak poinformował nas na wygląd 60-letni właściciel, oliwne figurki i przedmioty codziennego użytku były wykonywane z pokolenia na pokolenie. Najpierw przez jego dziadka, później przez ojca a teraz on przejął pałeczkę.



Niezwykłe są w szczególności miski, na których świetnie prezentują się naturalne rysunki słojów na drewnie. Większość wyrobów pokryta jest kurzem pochodzącym z rzeźbienia. Żeby pokazać nam swoje wyroby w pełnej krasie, Pan Rzeźbiarz przeciera je szmatką nasączoną oliwą i dopiero wtedy podaje do oglądania. Właściciel warsztatu, a zarazem główny rzemieślnik, mówi bardzo dobrym, komunikatywnym angielskim. To niesłychane, jak konieczność kontaktu z turystami u wielu Greków wymogła potrzebę nauki języka. Nasza Pani z Korina Studios też swobodnie potrafi z nami rozmawiać, tak jak i Pan z Kathy's market. Byłam bardzo mile zaskoczona tą komunikatywnością i śmiałością w posługiwaniu się językiem obcym. Historia w warsztacie skończyła się na zakupie pamiątek w liczbie 2 sztuk i udaniu się w dalszą drogę.

Do odbioru auta mieliśmy nadal ok 2 h, więc w planach dalsze snucie się po mieście. Ledwie schowałam kilka chwil temu zakupiony moździerzyk oliwkowy do torebki, a jakimś dziwnym trafem znów zboczyliśmy do sklepiku z pamiątkami. Tym razem były to wyroby ceramiczne. Znów zaroiło mi się w oczach od soczystych kolorów spękanego szkła. Stałam tak kilka chwil aż podeszła do mnie Pani sklepikarka i powiedziała, "Granat przynosi szczęście do domu". Wyszłam z granatem.

Ruszyliśmy dalej w stronę akademii, która mieści się na obrzeżach starego miasta. Nosi nazwę Uniwersytetu Jońskiego i powstała w 1984 r. Jak czytam na stronie jej poświęconej, uczelnia ma charakter typowo humanistyczny. Można tu studiować Translatorykę, Informatykę Humanistyczną (!?)  czy Języki Obce. Kiedy patrzę na studentów stojących na schodach szkoły, to z jednej strony im zazdroszczę, że studiują w tak pięknym miejscu, a z drugiej domyślam się, że w takich okolicznościach bardzo trudno skupić się na nauce;)

Przysiadamy chwilę na ławce z widokiem na Starą Twierdzę i Świątynię świętego Jerzego i mamy chwilkę wytchnienia. Nawet nie próbuję się zmobilizować i wziąć za czytanie czegokolwiek, po prostu chcę chłonąć przestrzeń:) Jest pięknie...

Na miejsce odbioru auta wybraliśmy dworzec autobusowy Linii Green Bus. Pomyśleliśmy, że na pewno będzie znajdował się w niedużej odległości od centrum:/ Nic bardziej mylnego;) Podeszliśmy prawie pod samo lotnisko, bo tam ulokowany jest właśnie dworzec, i jak się okazało panowie z wypożyczalni po prostu po nas przyjechali i zawieźli do swojej siedziby, która ulokowana była 3 minuty od dworca:D Na nasze usprawiedliwienie muszę przyznać, że samochód rezerwowaliśmy na 10 minut przed wyjazdem na lotnisko, więc wszystko było na szybko;) Znów, pracownik wypożyczalni, z bardzo dobrym komunikatywnym angielskim, podpisał z nami wszystkie papierki i po chwili ruszyliśmy naszą złotą strzałą - Peugotem 208. Droga do Paleokastritsy nie jest najgorsza, brak na niej dużych przewyższeń i 180-stopniowych zakrętów, ale przejazd przez Korfu nie należał do najprzyjemniejszych. Przebijaliśmy się przez jeszcze ruchliwe miasto, obfitujące w wąskie uliczki i trochę inne niż u nas oznaczenia konieczności zatrzymania się - znaki STOP nie są umieszczone tuż przy drodze dojazdowej a kilka-kilkanaście metrów przed nią, co u kierowców przyzwyczajonych do innych oznaczeń może wywoływać lekkie zagubienie. Kolejny argument przeciwko wypożyczeniu auta z dworca autobusowego, to konieczność przejechania przez całe miasto, gdybyśmy drugi raz mieli się umawiać, odebralibyśmy auto z portu - usytuowanego tuż przy drodze wyjazdowej.

No i co? No kolejny super dzień  nam minął:)

Comments

Popular posts from this blog

Zdobycie Angelokastro - dzień 2

Pantokrator - wszechwładca:) - dzień 5

Canal d'Amour – dzień 4